Po okupacji Polski, Wehrmacht wcielił setki tysięcy Polaków. Wystawa w Gdańsku upamiętnia ich los, co nie podoba się politykom takim jak Andrzej Duda czy Jarosław Kaczyński. Jednym z pierwszych, który publicznie wyraził swoje oburzenie, był Andrzej Duda. „Jestem oburzony, odkąd dowiedziałem się o wystawie 'Nasi chłopcy' w Muzeum Gdańska” – oświadczył ówczesny prezydent Polski na platformie X. Przedstawianie żołnierzy Wehrmachtu jako „naszych” jest „nie tylko historycznym kłamstwem, ale też moralną prowokacją”, nawet jeśli ci mężczyźni zostali wcieleni przymusowo. Duda stwierdził, że Gdańsk, gdzie rozpoczęła się II wojna światowa, nie może być miejscem dla narracji, „które zacierają odpowiedzialność sprawców”. Z jego strony „nie ma zgody na relatywizowanie historii”. Obecnie, w przeciwieństwie do czasów rządów narodowo-konserwatywnego PiS, z którym związany jest Duda, organizatorzy wystaw w Polsce nie są już zależni od zgody polityków. Szczególnie irytuje to prezesa PiS, Jarosława Kaczyńskiego, który widzi w wystawie wręcz „atak na polską rację stanu i kwestionowanie oczywistych faktów historycznych”. „To oburzające, że te praktyki są legitymizowane przez rządzących w Polsce” – oświadczył. Sprzeciw pojawił się również w koalicji rządzącej Donalda Tuska. Minister obrony narodowej i wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz z konserwatywnego Polskiego Stronnictwa Ludowego uznał, że „ta wystawa nie służy polskiej polityce pamięci”
Dotknięci znaleźli się w pułapce. Wszyscy trzej politycy mają wspólną cechę: nie widzieli osobiście obiektu swojego jednomyślnego oburzenia. Zamiast tego polegali na plotkach, aby jak najbardziej wzmocnić swoje (uprzedzone) opinie, wykorzystując swoje urzędy i zasięgi w mediach społecznościowych. Jednocześnie ujawnili, jak bardzo nieznają tematu. Dotyczy to także wielu innych Polaków – i tym bardziej Niemców. „Chodzi o germanizację mieszkańców Gdańska i Pomorza po okupacji Polski w czasie II wojny światowej oraz przymusowy pobór tamtejszych mężczyzn do Wehrmachtu” – mówi kurator Andrzej Hoja. „Ta historia tak bardzo różni się od historii Warszawy czy Krakowa i w ogóle nie jest poruszana w polskich szkołach, więc nie dziwi, że pojawiają się tak gwałtowne reakcje” – dodaje. „Wynika to z braku podstawowej wiedzy”. Hoja i jego zespół starają się to przekazać w małej, ale pouczającej wystawie w gdańskim Ratuszu. Po napaści Niemiec na Polskę 1 września 1939 r., Gdańsk i obszar należący dotychczas do polskiego korytarza, który teraz nazywał się Prusy Zachodnie, zostały włączone do Rzeszy Niemieckiej. Z mieszkających tam ludzi – około 1,5 miliona Polaków i 850 000 Niemców – jak najwięcej miało „włączyć się do niemieckiej wspólnoty narodowej”. Obywatelstwo nie było przyznawane automatycznie, lecz nadawane przez władze na podstawie pochodzenia. Również Polacy z niemieckimi korzeniami mogli zostać Niemcami, ale zazwyczaj byli przydzielani do czwartej, a tym samym najniższej grupy „Niemieckiej Listy Narodowościowej”. Wielu Polaków znalazło się w pułapce. Nawet jeśli mogli wykazać się niemieckimi przodkami, wystarczało to jedynie na obywatelstwo niższej kategorii, które w dodatku nie chroniło przed przymusowymi przesiedleniami i pracą przymusową. Byli również zmuszeni do porzucenia swojego języka, kultury i tradycji oraz do przystosowania się do niemieckiego stylu życia. Istniała jednak przynajmniej szansa na pozostanie w ojczyźnie i przeżycie. Polacy bez dowodu niemieckiego pochodzenia byli bezwzględnie wypędzani lub, jeśli Niemcy zaklasyfikowali ich do polskiej „warstwy przywódczej” (do której należeli m.in. politycy, nauczyciele, profesorowie, duchowni, arystokraci i naukowcy), trafiali do obozów koncentracyjnych, ale zazwyczaj byli od razu zabijani.
Ultimatum okupantów. Wielu mieszkańców odwlekało decyzję, czy uznać się za „Niemca”. Nowe władze wywierały jednak presję. Ludzie byli wzywani na przesłuchania i grożono im konsekwencjami, jeśli nadal będą odmawiać przyznania się do niemieckości. Mogło to oznaczać pracę przymusową, rozdzielenie z rodziną lub skierowanie do obozu koncentracyjnego. Metody te przypominały te, o których donosi się z obszarów Ukrainy okupowanych przez Rosję. Tam również okupanci masowo naciskają na ludzi, aby ubiegali się o rosyjskie paszporty. Jest jeszcze jedna paralela: przyjęcie obywatelstwa oznaczało dla mężczyzn powyżej 18 roku życia obowiązek służby w armii okupanta. To również, mimo silnej presji, powstrzymywało wielu młodych Polaków przed wpisaniem się na listę narodowościową. Zostali oni wychowani patriotycznie w polskiej republice, która została ponownie utworzona zaledwie 20 lat wcześniej. Wymuszanie na nich noszenia munduru armii Hitlera i walki za narodowosocjalistyczne „Wielkie Niemcy”, podczas gdy ich własny kraj został ponownie wymazany z mapy, stanowiło dla wielu z nich ogromne obciążenie, co pokazują przykładowe losy przedstawione na wystawie. Pod koniec lutego 1942 roku, gdy utrzymanie niemieckiej machiny wojennej było możliwe jedynie przy wysokich stratach, okupanci również w Gdańsku-Prusach Zachodnich postawili ultimatum. Kto w ciągu miesiąca nie zgłosi się na listę narodowościową, będzie w przyszłości traktowany jako „nieprzynależący do niemieckości” i „na zewnątrz oznaczany jako Polak” – napisał „Gauleiter” Albert Forster w apelu i dodał: „Jest również rzeczą oczywistą, że wiąże się to z zrównaniem z najgorszymi wrogami narodu niemieckiego”. Według zestawienia niemieckiego Federalnego Instytutu Kultury i Historii w Europie Wschodniej, ostatecznie prawie milion osób w Gdańsku-Prusach Zachodnich wpisało się na listę. Około 90 000 z nich zostało wcielonych do Wehrmachtu. Jeśli doliczyć „zgermanizowanych” mieszkańców innych okupowanych przez Niemcy terenów Polski, w sumie w armii Hitlera mogło służyć nawet 450 000 polskich obywateli – mówi Hoja. „Działo się to często pod brutalnym przymusem i naruszało Konwencję Genewską, ale odmowa była surowo karana”. Kto odmówił lub uciekł, musiał liczyć się z karą śmierci i odpowiedzialnością rodową dla rodziny. Polscy żołnierze byli następnie wysyłani do wszystkich okupowanych przez Niemcy części Europy – od Krety, przez Francję, aż po front wschodni. Świadczą o tym albumy ze zdjęciami żołnierzy przed czołgami, pod palmami lub na nartach. Dla wielu z nich – i to samo dotyczyło ich niemieckich odpowiedników – był to pierwszy raz, gdy zobaczyli coś innego niż swoją ojczyznę. Gdy w 1944 roku rysowała się niemiecka klęska, coraz więcej polskich żołnierzy dezerterowało do aliantów na Zachodzie, u których również istniały polskie jednostki. Po zakończeniu wojny wielu żołnierzom trudno było wrócić do Polski. Wielu zniszczyło wszelkie ślady swojej obcej służby wojskowej, takie jak mundury, zdjęcia, dokumenty i odznaczenia. Jeśli zostały one odkryte na przykład przez żołnierzy Armii Czerwonej lub nowe władze komunistyczne, ich właściciele wpadali w poważne kłopoty. Wśród miejscowych często byli uważani za kolaborantów, podobnie jak ich rodziny, i musieli stawiać się przed państwową komisją. „Volksdeutsche” z dwóch pierwszych grup musieli opuścić Polskę, natomiast ci, którzy byli w grupie 3 lub 4, mogli pozostać. Niemało z tych ludzi wyjechało po latach do Republiki Federalnej Niemiec jako „Spätaussiedler” (późni przesiedleńcy). Tytuł wystawy „Nasi chłopcy” został wybrany świadomie – mówi kurator Hoja, którego dziadek należał do przymusowo wcielonych i musiał służyć od 1942 roku do końca wojny w norweskim Narviku. „Chcemy pokazać dysproporcję między skalą przymusowego poboru a milczeniem na ten temat w przestrzeni publicznej”. Temat ten jest nadal mocno tabuizowany. „To tak, jakby ludzie i ich doświadczenia były wymazywane z historii narodowej i podręczników szkolnych”. Historia, zwłaszcza II wojny światowej, jest dziś w polskiej polityce opowiadana bardziej niż kiedykolwiek w czarno-białych barwach. „Polacy jako naród byli ofiarami niemieckiej okupacji i niemieckiego terroru” – deklamował prezydent Duda.
Podsycanie nastrojów przeciwko Tuskowi. Inne doświadczenia są negowane. Przez cały okres powojenny w Polsce panowała nieufność i niezrozumienie co do wydarzeń na Pomorzu, jak ten region nazywa się dzisiaj – mówi Hoja. Twórcy wystawy odczuli to również podczas poszukiwania relacji naocznych świadków i eksponatów. Istnieją ich dziesiątki tysięcy, ale rodzinom nadal trudno jest o nich mówić. Dlatego wystawa jest również swego rodzaju oświadczeniem, przede wszystkim dla mieszkańców Pomorza. Ma im pomóc w przetworzeniu, zrozumieniu i wzmocnieniu poczucia własnej wartości w związku z doświadczeniami ich przodków w armii niemieckiej: „W porządku jest mieć własną historię, która różni się od tej oficjalnej”. Jak perfidnie można wykorzystywać ten temat politycznie, dowodzi 20-letni, a zarazem bardzo aktualny przykład, który twórcy wystawy pokazują na końcu. W polskiej kampanii prezydenckiej w 2005 roku w drugiej turze zmierzyli się zwycięzca pierwszej tury, Donald Tusk, kandydujący z ramienia „Platformy Obywatelskiej”, oraz Lech Kaczyński z PiS. Tuż przed głosowaniem poseł PiS, Jacek Kurski, w jednym z wywiadów stwierdził, że dziadek Donalda Tuska „zaciągnął się dobrowolnie do Wehrmachtu”. Temat zdominował wszystkie nagłówki i prawdopodobnie kosztował Tuska zwycięstwo. Wypowiedź Kurskiego była po prostu kłamstwem. Dziadek Tuska, Józef Tusk, jako mieszkaniec Gdańska, którego mieszkańcy po okupacji automatycznie zostali uznani za Niemców, został przymusowo wcielony w 1944 roku. Lech Kaczyński, który zginął w katastrofie lotniczej w Rosji w 2010 roku, zarzucił Kurskiemu podłość i usunął go ze swojego zespołu. Natomiast jego brat bliźniak, Jarosław Kaczyński, później mianował Kurskiego szefem telewizji państwowej i do dziś podsyca legendę o „dziadku Tuska w Wehrmachcie”, co ostatecznie ma na celu obrazowe poparcie jego bełkotliwego twierdzenia, że Tusk jest posłuszny Berlinowi i chce wydać Polskę Niemcom. Kiedy Tusk został wybrany na premiera w grudniu 2023 roku, Kaczyński podszedł w Sejmie do mównicy, pokazał palcem na Tuska i wielokrotnie krzyknął: „On jest niemieckim agentem!”. Odwiedzający reagują pozytywnie To wszystko głęboko zraniło ludzi na Pomorzu i Śląsku – opowiada Andrzej Hoja. „Ponieważ to pokazuje, jak nasze doświadczenia mogą być instrumentalizowane politycznie”. Nie spodziewał się fali oskarżeń, mowy nienawiści i zarzutów, które pojawiły się po otwarciu wystawy. Reakcje, także czołowych polityków, z których niektórzy wręcz wzywali do protestów w Gdańsku, świadczą o całkowitym niezrozumieniu. „Wyrażają ignorancję połączoną z agresją” – mówi Hoja. „Po prostu usunęli bohaterów wystawy, ‘naszych chłopców’, ze wspólnoty Polaków”. W pewnym sensie jest to również znak czasów: kraj, który kiedyś był niezwykle różnorodny, ma teraz jawić się jako wyłącznie jednorodny. Dwa tygodnie po otwarciu nastroje wydają się zmieniać. Frekwencja przewyższyła inne wystawy wielokrotnie – relacjonuje Hoja. Przeważają pozytywne opinie. Pokazują to również opinie na kartkach, które zwiedzający zostawiają w ostatniej sali wystawy. Rozpraszają one wszelkie wątpliwości, że przygotowanie tej wystawy było najlepszą decyzją, jaką mogliśmy podjąć.
Lipiec 25 roku